Pyeongchang
2018. Igrzyska Olimpijskie. Złoty medal olimpijski. Marzenie każdego
sportowca. Cel, do którego dąży się latami. Miliony treningów,
konkursów, niepowodzeń... Ciężka praca na siłowni, na skoczni.
Upadki i powstania. Kontuzje, rehabilitacje, powrót na szczyt.
Hektolitry wylanego potu. Złość. Mnóstwo wyrzeczeń. Opuszczenia
domu, najbliższych. Wszystko po to, by pewnego dnia spełnić swoje
marzenia. Marzenia o byciu najlepszym. Marzenia o wysłuchaniu hymnu
narodowego, stojąc na pierwszym stopniu podium... To wszystko było
w moim zasięgu. Prowadziłem po pierwszej serii konkursowej. Miałem
niewielką przewagę nad drugim Maćkiem Kotem. Wiedziałem, że mogę
to wygrać. Że muszę... Dla siebie, dla rodziny, dla mojej Ady, dla
trenera, kibiców... Z niecierpliwością oczekiwałem drugiej serii.
Chciałem mieć ten skok za sobą. Poczuć smak zwycięstwa, albo
porażki. Nie mogłem wymyślać czarnych scenariuszy. Co ma być to
będzie. Musiałem maksymalnie skupić swoją uwagę na skoku, nic
nie mogło mnie rozpraszać. Nawet Wanki to zrozumiał i podczas
przerwy darował sobie dowcipy na mój temat. Mój przyjaciel
zajmował miejsce pod koniec pierwszej dziesiątki. Chciał je
poprawić, ale wiedziałem, że trzyma za mnie kciuki. Cała drużyna.
Ci, którzy zajmowali dalsze lokaty i ci, którzy nie zdołali
awansować do drugiej serii. Wierzyli we mnie. Nie mogłem sobie
pozwolić na to, aby kiedykolwiek przestali, dlatego musiałem
udowodnić im wszystkim, a przede wszystkim sobie, że jestem w
stanie to zrobić!
Czas
przyspieszał... Kolejni skoczkowie opuszczali domek, aby wykonać
swoją próbę... Nim się spostrzegłem trzeba było wychodzić.
Wziąłem narty. Z ciężko bijącym sercem i z tysiącem myśli w
głowie udałem się na górę. Omiotłem wzrokiem tłum kibiców.
Zobaczyłem morze czarno-czerwono-żółtych flag. Moi bliscy, Ada,
rodzina, przyjaciele... Wszyscy czekali. Ja tak samo. Kiedy mój
bezpośredni rywal oddał skok nic nie wiedziałem. Chyba był dobry –
słyszałem wrzask na trybunach. Moje ciśnienie wzrosło. Adrenalina
już od jakiegoś czasu była na najwyższym poziomie. Serce, chciało
mi wyskoczyć z piersi, nogi robiły się miękkie... Przełknąłem
ślinę. Usadowiłem się na belce. Poprawiłem kask i gogle. Za parę
sekund będzie po wszystkim. Będę wiedział, czy zdołałem
zwyciężyć. Trener Werner dał mi znak. Energicznie pomachał
flagą. Zielone światełko mówiło wszystko – to ten moment, ta
chwila. Zdecydowanym ruchem odepchnąłem się od belki. Poprawiłem
pozycję, układając ręce, poruszyłem kolanami. Sunąłem po
rozbiegu. Już za chwilę...
Poczułem,
że nadszedł odpowiedni moment. Wybiłem się z progu, czując, że
przyjąłem odpowiednią sylwetkę w locie. I leciałem... Leciałem
po marzenia. Po złoty medal... Było już tak blisko. Wylądowałem
telemarkiem. Daleko. Czułem to! Szybko podjechałem do band,
machając publiczności. Za parę sekund będę wiedział. Dowiem
się, czy zostałem Mistrzem Olimpijskim. Nerwowe oczekiwanie.
Ściągnąłem gogle oraz kask. Trzymałem je w ręce patrząc na
tablicę wyników. Najpierw odległość – 140 metrów. Imponująca!
Nie mogłem już dłużej wytrzymać. Krew buzowała mnie we szybko,
tętno rosło z każdą mijającą sekundą. Wreszcie... Obok mojego
nazwiska i odległości pojawiła się ta upragniona cyfra. Jedynka.
Ogłuszył mnie ryk kibiców, koledzy z drużyny rzucili się na
mnie, gratulowali, klepali mnie po plecach. Odrzuciłem cały sprzęt
gdzieś daleko. Wrzeszczałem ile sił w płucach – osiągnąłem
swój cel! Wygrałem! Jestem Mistrzem Olimpijskim! Nim się
spostrzegłem podbiegł do mnie trener, krzyczał, gestykulował
rękoma, był dumny, szczęśliwy... Ja również! Nie zważając na
nic udałem się w kierunku miejsca, gdzie stali oni wszyscy. Mama
rzuciła mi się na szyję – płakała. Tata uściskał mocno,
mówiąc, że jest dumny z takiego syna. Siostry przytuliły mnie
mocno. Martha wraz z małym Louisem w ramionach uśmiechała się
promiennie. Gratulowała mi. Aż wreszcie dostałem się do mojej
ukochanej. Ocierała łzy wzruszenia.
- Ada!
- Andi! -
Wrzasnęła i zamknęła mnie w szczelnym uścisku. Rozpłakała się.
Czułem jak jej ciało drży, dlatego wzmocniłem uścisk. -
Gratuluję ci z całego serca!
- Ten
medal jest dla nas rozumiesz! Za to wszystko, co musieliśmy przejść!
Dedykuję go tobie!
- I
naszej córce, Andi... - Powiedziała.
Pokręciłem
głową, bo na początku nie dotarł do mnie sens jej słów.
Spojrzałem na nią, na jej sylwetkę, na brzuch...
- Jesteś,
jesteś...?
- Jestem
– Wyszeptała mi wprost do ucha. Zaśmiałem się szczerze.
Zacząłem okręcać ją wokół własnej osi. W tej chwili byłem
najszczęśliwszym facetem na ziemi. Miałem wszystko!
W
skupieniu słuchałem hymnu narodowego stojąc na pierwszym stopniu
podium. Chwilę wcześniej na mojej szyi został powieszony złoty
medal. Nagroda. Za wytrwałość, ciężką pracę, za wszystkie
wyrzeczenia. Nagroda dla mnie, dla Ady i dla naszej córeczki... Nie
wstydziłem się swoich łez. Nie próbowałem ich powstrzymać. One
po prostu płynęły. Byłem dumny, wzruszony, przepełniało mnie
szczęście... Byłem spełniony...
…
- Andi! -
Krzyknęła moja żona stojąc w ogrodzie i wpatrując się w niebo.
- Słucham
cię, skarbie? - Podszedłem do niej i stanąłem obejmując ją od
tyłu. Swoje dłonie położyłem na jej zaokrąglonym brzuchu, czule
go gładząc.
- Powiedz
mi jak ja ci się odwdzięczę?
- Za
co głuptasku?
- Za
wszystko! Za to, że tak dzielnie spełniasz moje zachcianki,
humory... Za to, że nie masz mnie dość. Za to, że jesteś...
- Ada...
Ty nie musisz mi się niczym odwdzięczać. Wiesz, co ci powiem? Masz
nade mną przewagę na całe życie. A wiesz, dlaczego? Bo nosisz pod
sercem naszą córkę, naszą księżniczkę, owoc naszej miłości.
To ja nigdy nie spłacę tego długu- Zaśmiałem się.
Pociągnęła
nosem – znów się rozpłakała. Oparłem brodę na jej ramieniu,
rozkoszując się chwilą. Było magicznie. Było jak w bajce.
- Widziałeś
spadającą gwiazdę? - Zagadnęła w pewnym momencie.
- Nie
muszę patrzeć w niebo, aby je dostrzec. Moja gwiazda stoi w tej
chwili obok mnie. Jest tą jedną, jedyną. Widzisz... Los tak nami
pokierował. Jesteśmy dwoma gwiazdami, które spadły na ziemię w
odpowiednim momencie. Połączyło nas uczucie, miłość, dziecko.
Odnaleźliśmy siebie. W tym zgiełku, w problemach, w tym świecie...
Czyż to nie piękne? - Odwróciłem ją ku sobie. Otarłem kciukiem
łzy z jej policzków. - Kocham cię, Heckm... Kocham cię,
Wellinger! - Poprawiłem się, śmiejąc się głośno.
- A
ja ciebie wariacie! - Posłała w moją stronę najpiękniejszy
uśmiech. Uśmiech zarezerwowany tylko dla mnie...
Złączyliśmy
nasze dłonie, a obrączki z wygrawerowanymi imionami zabłysły pod
wpływem jasności Księżyca widniejącego na ciemnym niebie, pełnym
gwiazd...
KONIEC.
****
Witam! ;*
Oto nastał ten dzień, w którym trzeba pożegnać się z losami Ady i Andiego... Będzie mi ich brakowało, tego jestem pewna! Związałam się z nimi i bardzo przykro mi kończyć, ale tak trzeba ;)
Zakładając to opowiadanie w lutym nie spodziewałam się, że przetrwa prawie rok. Jak zwykle rozciągnęło się w czasie, ale nic nie mogłam na to poradzić. Cieszę się jednak, że przezwyciężyłam kryzys, wróciłam i dokończyłam tę historię do końca ;)
Wiele zawdzięczam Wam, moje drogie czytelniczki. Bez Was bym tego nie osiągnęła. Dlatego tu, z tego miejsca dziękuję każdej z osobna za każdy komentarz, za każdą opinię, za rozmowy, słowa wsparcia i otuchy... Wiele to dla mnie znaczy i dziękuję Wam z całego serducha! Naprawdę to skarb mieć takie czytelniczki jak Wy! ;)
Cóż, chyba tyle ode mnie... Mam nadzieję, że podoba Wam się zakończenie. Naprawdę się starałam! :D
A teraz... Chyba czas zacząć pisać rozdział na Maćka, nie sądzicie? ;)
Pozdrawiam! ;*